18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bryczka made in Wielkopolska

Karolina Sternal
Jeszcze cztery, pięć lat temu niemal na każdym kroku można było zobaczyć szyld informujący o tym, że tu produkowane są bryczki. Dziś nadal wielu zajmuje się tym biznesem, ale klienci już nie czekają w kolejce po pojazd. Jak światowy kryzys wpłynął na bryczkowy przemysł?

Tak było przez wieki. Tam gdzie były majątki ziemskie, siedziby szlacheckie i magnackie, tam były karety, landa, powozy, bryczki, kolasy. Nazw i rodzajów konnych pojazdów jest tak wiele, że trudno je zliczyć. Zmieniały się epoki, zmieniała się moda, styl życia, a co za tym idzie kształty i rodzaje pojazdów. O tym wszystkim najlepiej wiedzieli ludzie, którzy je wytwarzali - kołodzieje, kowale, tapicerzy.


Obejrzyj galerię zdjęć: Jak się robi bryczki?

Świat zaczął się jednak zmieniać. Najpierw pojawiły się pociągi, potem samochody, by wreszcie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku koń przestał być potrzebny nawet chło-pu. Wielkopolski rolnik przesiadł się na traktor, a ostatnie dzieła rąk rzemieślników w najlepszym wypadku zaległy gdzieś w koncie stodoły.
Był jednak jeszcze inny świat, świat ludzi, dla których konie bez względu na postęp, były czymś tak fascynującym, że nadal chcieli je hodować. W socjalistycznej Polsce zajmowały się tym państwowe stadniny. I choć państwo nie sprzyjało ani podtrzymywaniu tradycji przedwojennej Polski, ani prywatnej inicjatywie, to paradoksalnie właśnie dzięki tym państwowym stadninom przetrwała wiedza i umiejętności dawnych rzemieślników.
Przyszedł rok 1989, otworzyły się nasze granice i okazało się, że za tą zachodnią są ludzie, którzy chętnie kupią u nas coś, co potrafiło już zrobić niewielu - konne pojazdy czy - jak mówią w Gostyńskiem - bryczki.
Były to lata pięćdziesiąte, ciężkie dla takich jak on. Walenty Kołak był kowalem. Zamiast iść do fabryki i stać się robotnikiem, był rzemieślnikiem i do tego miał swój warsztat. Niedobrze, władza nie lubiła rzemieślników i jak mogła, tak im utrudniała życie. A to domiarem podatku, a to wymogami administracyjnymi, czy wreszcie brakiem surowców, z których mogliby wytwarzać swoje wyroby. Mimo wszystko ludzie potrzebowali kowala i w kuźni Walentego zawsze było coś do roboty, tym bardziej że okoliczni gospodarze nadal pracowali w polu końmi. Praca rzemieślników była także potrzebna państwowym gospodarstwom, nie wspominając o stadninach.
- Dziadek podkuwał konie - opowiada Hu-bert Glinkowski, wnuk Walentego Kołaka. - Wspólnie z Andrzejewskim z Gostynia zajmowali się także pojazdami konnymi. Andrzejewski był kołodziejem, więc w jego warsztacie powstawały wszystkie elementy robione z drewna, które następnie mój dziadek okuwał.
Zaczęły się też zgłaszać stadniny. Chodziło o remonty starych bryczek, bądź o zbudowanie nowych. I tak, mimo że przedwojenne, pańskie czasy już minęły, to rzemieślnicy nadal powtarzali wzory pojazdów, w których byli ziemianie z okolic Gostynia jeździli w odwiedziny, na polowanie czy doglądać gospodarstwa.
- W 1979 roku do dziadka dołączył mój ojciec Henryk Glinkowski. To były już trochę inne czasy. Polska była bardzo silna w sportach konnych, stadniny organizowały sporo zawodów konnych, więc potrzebne były bryczki . Tymczasem nie było z czego ich robić - opowiada Hubert Glinkowski. - Ojciec chciał też wyjechać na Zachód, aby zorientować się, jak tam wygląda w branży. Z tym było trudniej.
W końcu jednak udało się Henrykowi Glinkowskiemu przekonać Milicję Obywatelską, że jest porządnym obywatelem, i że wróci do kraju. Pojechał do Niemiec i tam baczniej przyjrzał się sportowym bryczkom z metalu.
Po 1989 roku wszystko zaczęło galopować w zawrotnym tempie. Najważniejszym bodźcem było otwarcie się Polski na świat. To spowodowało, że dotychczasowi rzemieślnicy zaczęli się zamieniać w przedsiębiorców, a zapotrzebowanie na ich bryczki rosło z roku na rok. Pierwsi pojawili się Niemcy, którzy chcieli tu kupować, a sprzedawać na Zachodzie. Dlatego szybko do języka interesów weszły niemieckie nazwy różnych modeli sportowych bryczek. Kuźnia kowala Walentego Kołaka to już nie był rzemieślniczy warsztat, ale firma jego zięcia Henryka Glinkowskiego. Przybywało klientów, zamówień, pracowników. Podobne zmiany zachodziły w innych rzemieślniczych zakładach. Kołodziej Andrzejewski miał już też następców, którzy z Gostynia przenieśli się do Daleszyna. To samo musieli zrobić Glinkowscy.
- Zamówień ciągle przybywało, aby się z nich wywiązać, trzeba było przyjmować ludzi właściwie z dnia na dzień. Mieliśmy już także za mało miejsca w Krobi, więc ojciec kupił teren z zabudowaniami w Sikorzynie - relacjonuje Hubert Glinkowski.
Oprócz Niemców zaczęli także docierać Francuzi, Anglicy, Holendrzy, a z czasem Szwedzi, Włosi, Hiszpanie. Produkcja i handel bryczkami stawały się coraz intratniejsze, dlatego chętnych do zajęcia się tym interesem przybywało. Prawie w każdej wsi i miasteczku powiatu gostyńskiego, w garażach, piwnicach, budynkach gospodarskich produkowano bryczki bądź akcesoria do nich. Pierwsze lata XXI wieku to był prawdziwy boom. Ci, którzy nie mieli wiedzy, doświadczenia, podglądali firmy z tradycjami i kopiowali ich produkty.
Trudności zaczęły pojawiać się po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Umacniająca się złotówka, a tym samym tanie euro powodowały, że zyski z eksportu bryczek zaczęły spadać. Do tego doszły problemy z pracownikami, z których część postanowiła szukać lepszych zarobków poza granicami Polski. Jednak prawdziwe kłopoty zaczęły się w 2008 roku.
- Ojciec powiedział, że to był najgorszy rok w firmie. Najpierw ciągły spadek wartości euro, a gdy kurs się poprawił, to przyszedł kryzys i nie było zamówień - mówi Hubert Glinkowski. - Trzeba było zwolnić część załogi, ograniczyć koszty i szukać możliwości przetrwania.
- Minęła jesień, zima, przyszła wiosna, a tu nic, ani jednego telefonu, zamówienia czy chociażby zapytania. To było dla mnie ciężkie doświadczenie, którego nie chciałbym powtórzyć - wspomina Dariusz Andrzejewski. To on obecnie prowadzi firmę w Daleszynie, która wywodzi się z warsztatu założonego w 1926 roku przez kołodzieja Jana Andrzejewskiego z Gostynia. - Był już taki moment, że pomyślałem: to koniec, zakład trzeba będzie zamknąć.
Inne firmy także odczuły moment, gdy ogłoszono światowy kryzys, choć każda na swój sposób. Część z jeszcze większą determinacją postawiła na doskonalenie produkcji bryczek, inne wprawdzie pozostały w końskiej branży, ale postawiły na inny asortyment.
- Owszem robimy bryczki, ale w tej chwili mamy więcej zamówień na boksy do stajni, urządzenia potrzebne przy leczeniu weterynaryjnym, maszyny treningowe dla koni - wylicza Grzegorz Wojtkowiak, współwłaściciel firmy z Bogusławek. - Jeśli już zdarzy się zamówienie na bryczkę, to klienci oczekują wysokiej jakości za jak najniższą cenę.
- Nadal ponad 90 procent naszej produkcji trafia na rynki zagraniczne - relacjonują Renata i Sławomir Handke z Gostynia. Swoją firmę zbudowali od podstaw bez wcześniejszych rodzinnych doświadczeń. Zaczęli, gdy zapotrzebowanie na bryczki z Polski było ogromne, a klienci na zamówiony towar musieli czekać nawet pół roku.
- Od tego czasu także u nas zaszły zmiany. Część pracowników odeszła, a na ich miejsce nie zatrudnialiśmy nowych. W ten sposób produkcja się zmniejszyła, jednak ostatni rok przyniósł pewną stabilizację - mówią małżonkowie. - Pojawiły się też zamówienia na bryczki przystosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych oraz od gmin i stowarzyszeń z zachodniej Europy, gdzie wraca się w niektórych obszarach do tradycyjnego wykorzystywania koni jako siły roboczej.
- Kryzys u nas nie jest traktowany tak poważnie jak na Zachodzie. Tam, gdy ludzie usłyszą, że nadchodzi kryzys, od razu zaczynają oszczędzać i ograniczać swoje potrzeby - opowiada Zenon Mendyka, właściciel bardzo cenionej w świecie firmy z Księginek koło Dolska, która specjalizuje się w produkcji pojazdów konnych z drewna. - Jeszcze inną sprawą jest to, że kurczy się klientela zainteresowana kupowaniem bryczek. Wśród młodego pokolenia jest już znaczniej mniej ludzi, którzy się tym pasjonują. Powodem jest także dołek w sportach konnych spowodowany brakiem sponsorów.
Część firm, głównie tych małych, po kryzysie padła lub zrezygnowała z produkowania bryczek. Ci z długoletnim doświadczeniem nadal działają, choć i u nich zaszły zmiany.
- Lepiej to już było - mówi Dariusz Andrzejewski. Sam po doświadczeniach z 2008 i 2009 r. zdecydował się wrócić do korzeni. - Kosztowało mnie to sporo nerwów, dlatego w pewnym momencie stwierdziłem: po co mi to? Przecież już się czegoś w życiu dorobiłem, więc nie ma się co tak szarpać. Teraz nie mam już fabryki bryczek, ale zakład rzemieślniczy, w którym nadal robię to, co lubię, drewniane bryczki.
Tymczasem w Sikorzynie nadal pracuje sporo ludzi, bo ponad 120, a miesięcznie wyjeżdża stąd w świat około 80 sportowych bryczek z metalu. Do Henryka Glinkowskiego dołączyło trzech synów. Wspólnie dążą do tego, aby marka Glinkowski w bryczkarskim światowym biznesie była znana i chętnie kupowana.
- Pomału osiągamy ten cel. Mamy swoich przedstawicieli handlowych w ponad 30 krajach - opowiada Hubert Glinkowski. - Niektóre z salonów z naszymi bryczkami wyglądają jak najwyższej klasy salony samochodowe. Produkujemy teraz mniej, niż przed kryzysem, ale nadal mamy klientów, a inwestycja w promocję firmy i marki to nasz krok w przyszłość.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski