Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kibic Wisły Kraków zdobywa Koronę Ziemi

Redakcja
Na szczycie. Oczywiście w koszulce ukochanej "Wisełki". Twarzy, jako pracownik CBŚ, pokazać nie może
Na szczycie. Oczywiście w koszulce ukochanej "Wisełki". Twarzy, jako pracownik CBŚ, pokazać nie może archiwum autora
Marcin Skóra (39 l.)- tarnowianin, funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego. Autor sztuki "Fabryka" oraz scenariuszy filmowych. Zagorzały kibic Wisły Kraków. W Koronie Ziemi zdobył już Elbrus i Kilimandżaro. Nam opowiada o swojej wyprawie. Czytajcie:

Zobacz także: Tarnów: 100 lat komunikacji miejskiej (ZDJĘCIA)

Po nieudanym ataku na Mont Blanc, a właściwie... jego braku (ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe), postanowiłem poprawić sobie humor wyjazdem do Rosji. Cel był oczywisty - kolejny szczyt w Koronie Ziemi, czyli Elbrus (6542 m n.p.m.) - "Dwugłowa Góra".

Nazwa ta pochodzi prawdopodobnie z języka perskiego i jest chyba najbardziej trafnym określeniem góry, która ma dwa wierzchołki: zachodni (5642 m n.p.m.) i wschodni (5621 m n.p.m.). Ale po kolei.

W połowie lipca odezwał się do mnie Zbyszek Bąk z Warszawy, który zaproponował udział w wyprawie na Elbrus od strony północnej. Na podjęcie decyzji miałem tylko kilka godzin. Wiedziałem, że w przypadku gdy podejmę wyzwanie, będę miał okazję dokonania czegoś wyjątkowego, ponieważ ścianą północną Elbrusa praktycznie nikt nie zdobywa. Mogłem zostać prawdopodobnie pierwszym tarnowianinem, który posmakuje Kaukazu od tej strony. Decyzja mogła być tylko jedna.

Drugiego sierpnia rano spotkaliśmy się w Warszawie. Zbyszek poinformował nas, że w wyprawie weźmie udział "szczęśliwa siódemka": Zbyszek "Szef" (Warszawa) - nasz przewodnik i pomysłodawca, Darek - właściciel firmy informatycznej z Chorzowa, Janusz - biznesmen z Dukli, Tomek - zarządca firmy farmaceutycznej z Torunia, Edyta i Marcin - małżeństwo lekarzy z Warszawy oraz ja.

Popołudniu wjechaliśmy na Ukrainę. I tu zaczęły się przygody. Do granicy z Rosją dotarliśmy "zahaczając" jeszcze po drodze o warsztat samochodowy (podwójna guma, rozbita szyba w busie).

Około czwartej w nocy czasu miejscowego dotarliśmy do malowniczego miasteczka Essentuki, położonego w kraju Stawropolskim. Krótki i treściwy sen w miejscowym hotelu pozwolił nam się szybko zregenerować.

Po porannej toalecie udaliśmy się na śniadanie do miejscowej restauracji, gdzie podano nam siedem pięćdziesiątek czystej wódki oraz chleb ze słoniną. Mocny alkohol pobudził moje krążenie i jeszcze mocniej poczułem, że jestem w Rosji.

Po śniadaniu przyjechał po nas niejaki Sergiej, który stwierdził, że nie jest nas w stanie zawieść na północną ścianę Elbrusa i proponuje nam "podwózkę" na stronę południową. Na nasze sugestie, że przecież tamta strona jest zamknięta, stwierdził, żebyśmy niczym się nie martwili, ponieważ on wie, jak ominąć posterunki policji oraz wojska. Na koniec pouczył nas, że w przypadku jakichkolwiek kontroli drogowych, na pytanie żołnierzy mamy odpowiadać: "Ja nie znaju, kak my tu pryjechali". Cóż było robić? Przyjęliśmy propozycję.

Gdy mijała trzecia godzina drogi, zauważyliśmy pierwsze wozy opancerzone, żołnierzy z karabinami, zasieki z drutu kolczastego, co jednoznacznie oznaczało, że jesteśmy w terenie objętym wojną. Sergiej mijał kolejne posterunki, aż w miasteczku Tersko (ok. 2 500 m n.p.m.) zostaliśmy zatrzymani przez wojsko. Podczas godzinnej debaty miejscowych służb mundurowych na temat naszej przyszłości ustalono, że w asyście dwóch policyjnych radiowozów zostaniemy doprowadzeni do komisariatu policji w miejscowości Baksam. Szybko okazało się, że przyczyną beztroskiego pokonywania przez nas kolejnych posterunków i zasieków była przeszłość Sergieja. Wyszło na jaw, że jest on emerytowanym pułkownikiem KGB... To pomogło nam opuścić miejscową komendę policji. Na koniec rozmowy zostaliśmy jeszcze obfotografowani i po ustnym zobowiązaniu, że... nie będziemy zdobywać Elbrusa, pozwolono nam ruszyć w drogę.
Wczesnym rankiem następnego dnia podjęliśmy kolejną próbę przedostania się do podnóża "naszej" góry. W osiągnięciu celu mieli nam pomóc Jura i Idris, właściciele dwóch "pełnoletnich" ład niv. Po załatwieniu ostatnich formalności ruszyliśmy. Pierwsze pół godziny drogi minęło bardzo spokojnie. Sielanka skończyła się z chwilą wjechania przez naszych kierowców na polne drogi. Droga była coraz bardziej kręta, a kunszt kierowców rósł wprost proporcjonalnie do wysokości, jakie osiągaliśmy oraz przepaści, jakie dzieliły nas od katastrofy. Widząc strach w moich oczach, Jura uśmiechał się, z gracją prezentując swe złote zęby. Byliśmy u celu.

Po krótkiej wędrówce doszliśmy do pierwszej bazy (2 400 m n.p.m.), gdzie obok stacjonujących rosyjskich żołnierzy rozbiliśmy nasze namioty. Wydawało się, że to już koniec emocji tego dnia... Nic bardziej mylnego! Około północy do naszego namiotu przyszedł oficer wojska z zapytaniem "Kak wy tu pryjechali? ". Odpowiedzieliśmy - oczywiście - "My nie znaju... ". Żołnierz pouczył nas, że nie możemy kontynuować podróży bez rosyjskiego przewodnika. Kolejny raz pomogła nam znajomość z Sergiejem - byłym pułkownikiem KGB. I drobne kłamstwo - że w następnej bazie czeka na nas przewodnik...

Kolejny dzień powitał nas piękną pogodą. Naszym oczom objawił się Elbrus. Ruszyliśmy w kierunku kolejnej bazy. Na tym etapie byłem najsłabszym ogniwem "siódemki". Straty, jakie notowałem na odpoczynkach, do reszty grupy wynosiły około godziny. Pokonując trawersem kolejne wzniesienia, głowa produkowała coraz częściej myśli "po co mi to wszystko". Resztką sił doszedłem do skał, przy których jeden z odpoczywających członków naszej wyprawy poinformował mnie - "jeszcze dwie godzinki i odpoczynek w bazie". Co?! Dwie godziny?!

Pamiętam że wtedy przysiągłem sobie, że ostatni raz jestem w górach i - jak tylko uda mi się szczęśliwie wrócić do Tarnowa - to zacznę jeździć na mecze piłkarskie ukochanej Wisły, a wakacje będę spędzał w ciepłych krajach. Z dwóch godzin, zrobiły się trzy, ale dałem radę! Baza na wysokości 3800 m zdobyta! Rano znów obudziło nas piękne słońce. Posiłek w postaci zupy w proszku miał dać energię na najbliższą wędrówkę. Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku tak zwanych Skał Lentza (4 400 m n.p.m.). Początkowo to właśnie tam miała być nasza kolejna i ostatnia baza przed atakiem szczytowym. Jednak Rosjanie z naszego obozowiska skutecznie nam to odradzili. Wspinacze opowiadali, że wiatry, jakie panują na tej wysokości, w ubiegłym tygodniu zmiotły z powierzchni całą niemiecką ekipę. Posłuchaliśmy.

Po powrocie ze Skał Lentza (wypad miał charakter aklimatyzacyjny) stało się coś niewyobrażalnego. W naszym namiocie rozszczelniła się butla z gazem wywołując pożar! Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tak się bał. Cudem wydostaliśmy się z płonącej pułapki, a ogień ugaszono. Straty okazały się jednak spore - nadpalone kurtki, śpiwory, spalony namiot, ekwipunek. Początkowo w obozie zapanowała konsternacja, jednak zbliżający się atak szczytowy stłamsił negatywne emocje. Szybko "wylizaliśmy" rany i po prowizorycznym zabezpieczeniu tego, co jeszcze nam zostało, położyliśmy się spać.

Punktualnie o północy przywitał nas mróz i wieszczące dobrą pogodę rozgwieżdżone niebo. Około pierwszej, powiązani linami, z latarkami czołowymi na głowach ruszyliśmy ponownie w kierunku Skał Lentza. Zameldowaliśmy się tam tuż przed wschodem słońca. Szybko zapadła decyzja, że od tej pory każdy z uczestników swoje wspinanie będzie prowadził indywidualnie. Zbyszek przypomniał nam jeszcze żelazną zasadę, że godzina czternasta jest nieprzekraczalną porą, w której należy osiągnąć szczyt. Jeżeli komuś zabraknie choćby pięciu metrów, musi bezwzględnie zawrócić i kierować się do bazy na 3800 m. Każdy z nas kiwał głową ze zrozumieniem wysłuchując ostatnich wskazówek "Szefa".

Po rozerwaniu grupy początkowo starałem się trzymać blisko liderów, jednak po około pięciuset metrach odpuściłem. Wschód słońca nad Kaukazem to jeden z najpiękniejszych widoków jakie widziałem - musiałem się zatrzymać, by zrobić zdjęcia.
Gdy słońce zaczynało coraz mocniej oświetlać Elbrus, dostrzegłem trzech oddalających się ode mnie członków naszej ekipy i - po raz pierwszy - dotarło do mnie, że mogę nie zdążyć wyjść na szczyt przed godziną 14.

Na wysokości ok. 5000 m n.p.m. dostrzegłem, że lekarze zawracają, co oznaczało, że z naszej grupy właśnie odpadły pierwsze dwie osoby. Ok. 11.30 zrezygnował Tomasz z Torunia.

Ruszyłem w górę, rytm wspinania wybijając... odmawianiem kolejnych "Zdrowasiek". Czułem, że tracę siły z każdym ruchem, a do 14 pozostawało coraz mniej czasu... Usiadłem na zboczu góry i wypiłem swoją ostatnią wodę, spoglądając w niebo. Wtedy też zacząłem się modlić do Jana Pawła II. Na głos mówiłem: "przecież też kochałeś góry, też się wspinałeś, błagam Cię, nie zostawiaj mnie, daj mi siłę! ". Niemożliwe? A jednak! Zaraz po modlitwie postanowiłem iść dalej.
Trzysta metrów przed szczytem czekał na mnie Zbyszek. "Szef" był zdziwiony, że tylko ja tu dotarłem. Była 12.10, więc zapytałem, czy zdążymy? Odpowiedział, że zrobi wszystko, aby mi pomóc w spełnieniu marzenia. Dotrzymał słowa. O godzinie 13.35, 8 sierpnia 2011 roku zameldowaliśmy się ze Zbyszkiem oraz Janem Pawłem II na "Dachu Europy" - zdobyłem Elbrus!

Tradycyjnie popłakałem się ze szczęścia, a zaraz potem ubrałem koszulkę ukochanej Wisełki. Kilka zdjęć na szczycie z flagą sponsora mojej wyprawy, firmy Poldim Tiltra Group, bez której ta podróż nigdy by się nie odbyła, i rozpoczynamy schodzenie. Początkowo szedłem ze Zbyszkiem, jednak on przyspieszył kroku i wędrówkę kontynuowaliśmy już indywidualnie.

Dotychczas myślałem, że historie z fatamorganą to jedynie wymysł literatury. Gdy dostrzegłem namiot w odległości kilkudziesięciu metrów, wydawało mi się, że tam znajdę wodę. Namiot okazał się jednak zwykłą skałą. "Przecież to niemożliwe" - pomyślałem. Przecież przed chwilą widziałem tam stojące obuwie, nawet światło widziałem. Ruszyłem dalej. Do bazy na 3800 m n.p.m. dotarłem trzy godziny po wszystkich...

ano przywitała nas mgła i porywisty wiatr. Po zlikwidowaniu obozu rozpoczęliśmy kilkugodzinny marsz w dół, aż do pierwszej bazy, z której rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę.

Po zejściu na 2400 m zakupiłem chyba najdroższe piwo w życiu, za które zapłaciłem równowartość 30 polskich złotych. W bazie oczekiwali na nas niezawodni Jura i Idris z gotowymi do powrotnej podróży ładami. Po kolejnych czterech godzinach podróży dotarliśmy do hotelu. Krótki odpoczynek, kąpiel i ruszyliśmy w dwudniową podróż do Polski. Niemal całą drogę planowałem już kolejną wyprawę. W lutym ruszam na Aconcaguę (6962 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Ameryki Południowej.

Trzymajcie kciuki!

Marcin Skóra

Prawybory. Kto powinien zostać posłem? Głosuj: Małopolska Zachodnia okręg 12, Kraków okręg 13, Podhale Nowy Sącz okręg 14, Tarnów okręg 15.

Mieszkania Kraków. Zobacz nowy serwis

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska