Kiedyś pasemka na sylwestrową imprezę robiło się piochtaniną, a w razie braku brokatu tłukło na drobny mak choinkowe bombki. Klientki czekały w zakładzie nawet po kilka godzin, a gdy ktoś się wpychał, robiły awantury. Teraz w salonach fryzjerskich obowiązuje grafik i zapisy, ale starzy fryzjerzy dawne sylwestry wspominają z łezką w oku.
Urszula Garnys, właścicielka salonu przy ulicy Żwirki w Łodzi, pracowała w Spółdzielni Uroda i Zdrowie. Z tamtych sylwestrów zapamiętała przede wszystkim kolejki. Bo zapisów wtedy nie praktykowano.
- Jeszcze przed otwarciem zakładu przed drzwiami czekała kolejka pań - wspomina fryzjerka. - Po rozpoczęciu pracy odliczało się 25, a reszcie dziękowało. Wiadomo było, że więcej i tak do wieczora nie da się obsłużyć.
Jednak zakwalifikowane do czesania czekała jeszcze droga przez mękę.
- Pań było tyle, że zwykle brakowało krzeseł. Wynosiło się wszystkie stołki z zaplecza, ale i tak część klientek musiała stać - wspomina pani Urszula.
Niektóre w kolejce do fryzjera spędzały po cztery - pięć sylwestrowych godzin.
- Raz klientka naprawdę długo czekała. Gdy usiadła w końcu na fotelu, do zakładu wpadł wściekły mąż. Nie wierzył, że tak długo można siedzieć u fryzjera. Był pewien, że żona go okłamuje - relacjonuje Garnys.
Ale zdarzyła się też pani, która sama zadzwoniła do męża.
- Odłożyła słuchawkę prawie we łzach, bo mąż nie zauważył nawet, że od czterech godzin nie ma jej w domu - opowiada fryzjerka.
Ale atmosfera była wspaniała.
- Pamiętam pana, który na balu występował jako Stary Rok. Malowałyśmy mu brodę i wąsy na srebrno jakimś dziwnym malowidłem. Cały zakład był srebrny, ale ile miałyśmy przy tym zabawy - wspomina fryzjerka.
Bo kiedyś nie było całej palety farb w każdej drogerii.
- W sprzedaży była tylko Londa, ale nie każdy mógł ją dostać. Dlatego fioletowe pasemka na zabawę robiło się piochtaniną, a czerwone pigmentum Castellani - wspomina Urszula.
Co bardziej kreatywni fryzjerzy potrafili nawet zastąpić niedostępny w sklepach brokat drobno stłuczoną na proszek choinkową bombką.
Pani Iwona, fryzjerka z Łodzi, rozpoczęła naukę zawodu w latach 90. Tym samym załapała się jeszcze na końcówkę sylwestrowego szaleństwa.
- Rozpoczynałyśmy pracę wcześnie rano i czesałyśmy do wieczora - wspomina Iwona. - Jako uczennica mogłam wyjść wcześniej, ale moja szefowa siedziała raz do 22. Prosto z zakładu pojechała na salę balową. Na szczęście zdążyła przed północą - dodaje.
W tamtych czasach klientki potrafiły walczyć jak lwice.
- Klientka awanturowała się, że pierwsza chwyciła za klamkę zakładu, a ta druga wepchnęła się przed nią w drzwiach - wspomina Iwona. - A już nie daj Boże, żeby ktoś spróbował się wepchnąć bez kolejki. Zaszczułyby taką.
W zamieszaniu i harmidrze zdarzało się, że klientki zakładały cudzy płaszcz lub brały nie swoją torebkę.
- Mam podejrzenie, że nie wszystkie robiły to zupełnie przez przypadek, bo część rzeczy nigdy nie wróciła - wspomina łodzianka.
Z czasem wszystko zaczęło się zmieniać i cywilizować. Zakłady fryzjerskie zaczęły zamieniać się w salony, a klientkom pozakładano telefony. Standardem stały się zapisy na wizyty. I zapanował porządek.
Także chętnych do czesania zrobiło się mniej. Zamiast obowiązkowych koków, na bale zaczęto nosić fryzury, które da się ułożyć w domu.
- Kiedyś każda kobieta musiała przyjść w Wigilię i w sylwestra do fryzjera - przyznaje Sławomir Workert z zakładu Hirek przy Piotrkowskiej w Łodzi. - Teraz fryzury są inne, bardziej naturalne, dotknięte wiatrem. Kobiety są w stanie same je ułożyć.
Coraz mniej osób wybiera się na klasyczne zabawy na salach. Na prywatkę dla kilku par lub wyjazd ze znajomymi w góry obowiązuje inny styl niż na salę balową.
- Nasze klientki coraz częściej odwiedzają fryzjera jeszcze przed Bożym Narodzeniem - podkreśla Workert. - Jeśli kobieta jest dobrze obcięta, może spędzić cały dzień na świeżym powietrzu, a potem tylko umyć włosy i jest gotowa na bal - dodaje.
Zmieniły się też metody pracy. Dlatego kiedyś w sylwestra przyjmowano klientki tylko na czesanie i układanie włosów. Teraz można zapisać się na strzyżenie, a jeśli ktoś ma szczęście, to nawet na nakładanie farby.
Dlatego fryzjerzy nie pracują już tak długo.
- Pracujemy od 10 do 20. Na wcześniejsze godziny klientek nie ma - mówi Krzysztof Klimczak, właściciel salonu Klimczak Hair Designers przy ulicy Wodnej w Łodzi. - Panie chcą, by fryzura była w jak najlepszym stanie, dlatego najwięcej chętnych mamy na popołudnie, między 16 a 19.
Zapisy w Klimczak Hair Designers przyjmowane są od początku listopada.
- Wiem, że niektóre salony chwalą się zapisami już od sierpnia. Ale my nie bierzemy w tym udziału. Żeby zapisy miały sens, plany sylwestrowe muszą być sprecyzowane. Co z tego, że ktoś się zapisze w sierpniu, jeśli potem wypadnie mu sylwestrowy wyjazd? - pyta.
Ale uporządkowanie pracy nie znaczy, że w salonach zawsze idzie gładko.
- Kilka lat temu miałem idealnie dopracowany plan działania: wiedziałem, o której muszę zrobić klientkom cięcie, kiedy nałożyć farbę i kiedy posadzić je u naszej manikiurzystki, żeby wszystko grało - relacjonuje pan Krzysztof. - Niestety, w sylwestra nagle spadło mnóstwo śniegu, klientki się pospóźniały i misterny plan runął. Ten dzień był w salonie masakrą - przyznaje fryzjer.
Za to nadal w sylwestra panuje w salonie świąteczna atmosfera.
- Częstujemy klientki lampką szampana. W ten sposób chcemy podkreślić wyjątkowość tego dnia - opowiada Klimczak.
Fryzjerom także dziś fantazji nie brakuje. W salonie Le Grand przy Piotrkowskiej przez kilka lat styliści zakładali kostiumy.
- Czego to nie było. Raz miałem słomę w butach, bo obowiązywał styl wiejski, innym razem byłem meksykańskim amantem. Weszliśmy w rolę, klienci byli zachwyceni - opowiada Przemysław Biernacki, stylista.
- Innym razem zrobiliśmy plażę z palmami i pontonem, umieszczonym na schodach. Dziewczyny strzygły ubrane w pareo, a po zakończonej pracy próbowaliśmy ciągnąć się pontonem po zaśnieżonej Piotrkowskiej. Niestety, ponton pękł - wspomina.
Mimo ciężkiej pracy, fryzjerzy zdążają na bale i dobrze się bawią.
- Nie wiem, jak to się dzieje, ale co roku mam siłę, idę na imprezę i świetnie się bawię - mówi Iwona. - Podejrzewam, że działa adrenalina. Gdy jest dużo pracy, czas szybciej leci. Bardziej męczące jest siedzenie jak kołek w salonie i czekanie na klienta.
Dla Krzysztofa Klimczaka to jeden z ulubionych dni w roku.
- Owszem, pewnie pijemy zbyt dużo kawy, ale w ten dzień pracuje się świetnie. Tymczasem w soboty też jest mnóstwo pracy. Trzeba ją wykonać, a tej atmosfery radości nie ma - dodaje.
Ale choć teraz wszystko jest prostsze i lepsze, czasem fryzjerom brakuje dawnej atmosfery.
- Zdecydowanie wolałam tamte sylwestry. To były naprawdę szalone dni - mówi Urszula Garnys.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?